Kuszą wygodą, dodają szpanu. Ułatwiają życie, ale kosztują sporo. Jak to jest z tymi bajerami, warto?
Warto zacząć od odpowiedzenia sobie na pytanie, co właściwie rozumiemy pod pojęciem wspomnianych bajerów. Rolnicy, których zapytałam o zdanie, słusznie zauważyli, że dla każdego to pojęcie może oznaczać co innego. Dla jednej osoby to będzie napęd 4×4 w nieco wiekowej maszynie, dla kogoś innego „ekstrasem” będzie montowana lodówka czy skórzany, indywidualnie dopasowany fotel. Możemy przyjąć, że to wszystko, co jest dodane do naszej maszyny w standardzie lub nie było dostępne jeszcze 10 lat temu, będzie traktowane jako dodatkowe udogodnienie. Mimo, że modele premium w standardzie mają dodane rozwiązania, których próżno szukać w zdecydowanej większości traktorów na rynku.
Ze świecą szukać możemy szukać osoby, która mając doświadczenie w pracy na naszpikowanym (bardziej lub mniej) ciągnikiem będzie się uskarżała na brak komfortu pracy. Automatyczna skrzynia biegów, sterowanie dżojstikiem, dobrze pracująca klimatyzacja, GPS, wentylowane fotele czy ekrany dotykowe. Na samą myśl pracuje się wygodniej. Naszpikowany elektroniką ciągnik rolniczy to bezapelacyjne ułatwienie dla operatora. Łatwiej steruje się maszyną, która przy odpowiednim doposażeniu potrafi także automatycznie zbierać pomiary z naszych prac – ile i gdzie przejechaliśmy, zaoraliśmy, posialiśmy, nawieźliśmy czy skosiliśmy. To naturalnie duża oszczędność czasu, ale też środków. Oczywiście, kiedy pracuje i – co warto tu dodać – w dłużej perspektywie.
O ile nikt nie ma wątpliwości, że producenci potrafią kusić udogodnieniami, o tyle nie wszyscy są zgodni co do tego, że warto tej pokusie ulec. Po pierwsze, wszystko, co jest dodatkowym udogodnieniem, kosztuje. I to kosztuje sporo. Zatem do ceny maszyny, która sama w sobie wymaga od kupującego sięgnięcia głęboko do kieszeni, musimy dodać elementy, które są miłe dla użytkownika, ale na pewno da się bez nich żyć i pracować. To zazwyczaj kilka, kilkanaście a często kilkadziesiąt tysięcy więcej. Druga kwestia polega na tym, że nawet jeśli zdecydujemy się na elementy podnoszące wygodę, musimy liczyć się z tym, że jak wszystko, może zwyczajnie ulec awarii. I w tym momencie, właściciele rzeczonych maszyn z sentymentem wracają do najprostszych konstrukcyjnie maszyn. Trzeba bowiem podkreślić tę zależność. O ile praca z maszyną okrojoną pod kątem udogodnień jest z pewnością nieco mniej komfortowa, o tyle rachunki w trakcie eksploatacji czy napraw nie przysparza tak znacząco o szybsze bicie serca. Dodatkowo co oczywiste, w prostych ciągnikach zwyczajnie jest mniej złożonych elementów czy elektroniki, która mogłaby przestać poprawnie funkcjonować.
Nie ma jednej, uniwersalnej odpowiedzi na pytanie czy na pewno powinniśmy inwestować w dodatkowe wyposażenie. To kwestia indywidualna dla każdego kupującego, uzależniona od potrzeb i zasobów. Musi sobie on na pewno odpowiedzieć na pytanie – czy stać mnie na (często dużo wyższe) koszty eksploatacji ciągnika, czy jestem przygotowany finansowo na droższe przeglądy i naprawy? Jeśli odpowiedź na te pytania brzmi „tak”, teoretycznie nie ma przeciwskazań, aby na te elementy sobie pozwolić. Ważne, aby precyzyjnie dobrać te, które faktycznie wpłyną na efektywność naszej pracy (a sama wygoda operatora, który mniej się męczy, czyli może pracować w większym skupieniu również tak wpływ ma). Pamiętajmy też, że proste maszyny są dużo mniej podatne na usterki, szczególnie te związane z elektroniką, ale też praca z nimi będzie nieco mniej wygodna. Decyzja należy do osoby, która na koniec dnia pokrywa koszty. Zarówno te poniesione w dniu zakupu, jak i w trakcie przeglądów.